Poszedłem na Smoleńsk, ale znów wylądowałem na innym filmie. Serio! Świadkiem mi kumpel, który mnie podwoził, że miałem go obejrzeć. Ale, że Boska Florence zaczęła się dziesięć minut wcześniej, a dziesięć minut piechotą nie chodzi (jesteś o część reklam do przodu), z oszczędności czasu i dobrego humoru wybrałem ten dramat.
Dramat, bo pod płaszczem komedii Stephen Frears ukrył w zasadzie całkiem smutną historię o kobiecie, która nie umiała śpiewać, a dzięki swoim bliskim, niemal do śmierci wierzyła, że to potrafi.
Dramat również dlatego, że widzowie na sali śmiali się dokładnie wtedy kiedy widownia Jenkins, chociaż mi wcale do śmiechu wtedy nie było. Film mnie śmieszył, ale tylko kilka razy i w zupełnie innych momentach niż resztę. Przyzwyczaiłem się już do nieśmiania się ze wszystkimi.
Ale cieszy mnie, że nie wyszedł z tego ironiczny film o starej kobiecie, która robiła z siebie pośmiewisko. Byłaby to kolejna produkcja, w której za scenariusz robiłaby wikipedia. Tymczasem Frearsowi udało się nakręcić film o uczuciach, które nie są takie oczywiste, codzienne i normalne – uczuciach, których nie rozumiemy i do których sedna dochodzimy wraz z kolejnymi minutami filmu. Nie chodzi tu bowiem o pośmianie się z Florence jako najgorszej śpiewaczki na świecie, a raczej o ukazanie relacji i miłości pomiędzy nią a jej mężem.
Miłość mnie nie przekonała
O osobie Florence Jenkins dowiedziałem się kiedyś podczas jednej z lekcji języka polskiego w liceum, kiedy to mój polonista i wychowawca puścił w klasie jej nagrania z YouTube’a.
Później zawsze, gdy ktoś mi o niej opowiadał, byłem zafascynowany tym fenomenem – jak można śpiewać tak okropnie (i to sopranem koloraturowym!) i mieć taką publiczność, sprzedaż biletów na takim poziomie i posiadając przy tym tak dobre opinie! Przecież ktoś taki nigdy nie powinien był znaleźć się na żadnej scenie, a tym bardziej na Carnegie Hall!
Być może dlatego przez połowę filmu miałem wrażenie, że wszyscy wkoło zwodzą biedną Florence, żeby nachapać się jej hajsem. Odniosłem bowiem wrażenie, że oglądałem historię kobiety, która żyła w kłamstwie oraz fenomenu marketingu, którego (świadomie lub nie) była częścią.
Później oczywiście okazało się, że rzeczywistość nie do końca jest taka jak mi się wydawało. Mimo wszystko, empatia i troska reprezentowana podobno przez Hugha Granta nie przekonała mnie jakoś do jego miłości wobec filmowej żony. Niestety, widziałem tu tylko hajs i oszukiwanie Jenkins, bez której pieniędzy przecież by nie przeżył.
Co nie znaczy jednak, że postać St Craire’a była źle zagrana. Wręcz przeciwnie, podczas seansu można było ją znienawidzić ale także pokochać. „Boska Florence” jest bowiem małym hołdem oddanym marketingowi, jaki prowadził St Clair i poradnikiem dobrego marketera zarazem. Kochaj klienta, spełniaj jego zachcianki, rób więcej niż oczekuje, troszcz się o niego, ale nie zapominaj o sobie i dbaj o własną dupę oraz biznes.
Niesamowitym wyczynem musiało być przecież utrzymanie tak okropnych występów śpiewaczki-amatorki w tajemnicy i nieustanna ochrona jej dobrego imienia przed nieodpowiednią (czyt. mówiącą prawdę) krytyką.
Czy przez to (i przez fałszywy uśmiech Granta) nie potrafiłem uwierzyć w bezinteresowność działań i czystą miłość męża Florence? Czy St Clair, rozdarty pomiędzy żoną a kochanką, robił to wszystko z faktycznej miłości do Florence czy do jej pieniędzy, jak wszyscy wokół? Wiem, że miało to wyglądać jak miłość. Ale mnie nie przekonał.
nie tylko Streep w formie
Sama postać Florence Foster Jenkins odegrana została natomiast bez zbędnego wysiłku i kombinacji, co wyszło na dobre naturalności postaci. Jako muzyk muszę przyznać ogromy szacunek Meryl Streep (nie tylko za stworzenie wiarygodnej postaci, ale przede wszystkim) za tak idealny wokal.
Idealny pod względem jego zepsucia. Bo gdy już wiesz jak grać czy śpiewać dobrze, niesamowitą sztuką jest wykonanie czegoś niepoprawnie, źle i brzydko. Meryl Streep śpiewa w filmie jak sama Jenkins na nagraniach! Także świetnie przygotowana niewyraźna dykcja słyszalna podczas występów i wypracowana arytmiczność z pewnością nagrodzą aktorkę nominacją do Oscara.
Zresztą, jak przypuszczam, nie ją jedną! Z Simonem Helbergiem na jednym ekranie tworzą oni razem świetnie rozumiejący się (nawet bez słów) duet. Helberg potrafił zgrabnie grać mimiką i emocjami, które wymieniane pomiędzy nim, Streep i Grantem tworzyły świetne trio mrugnięć, skrzywień, parsknień i uśmiechów.
Dodatkowo, z perspektywy kogoś kto zna scenę i wie jak to wyglada od tamtej strony, muszę też przyznać, że całość ich występów została naprawdę dobrze przygotowana i odegrana – gesty, spojrzenia, rozpoczęcia, kolejne wejścia… No i McMoonowe ratowanie Jenkins podczas urwanych fraz i nabieranych poza tempem oddechów ❤️
Tych wszystkich trzech bohaterów łączy również fakt, że każdy został w jakiś sposób przez życie zmuszony do pomachania swoim ambicjom i planom na życiową karierę chusteczką na pożegnanie.
Dzieli natomiast to, jak wykorzystali kolejne podsuwane przez życie szanse i to, czego się przez to nauczyli. Dziwne dla mnie były decyzje życiowe St Claire’a. Przez pryzmat mojego perfekcjonizmu rozumiałem przeambicjonowanego Cosma, którego niespodziewanie mocno uderzyła rzeczywistość, w której albo się ma pieniądze i gra się dla tłumów, albo się ich nie ma i nie gra. Ale…
imponowała mi także sama Florence
Uciekała ona przed śmiercią przez ostatnie pięćdziesiąt lat! Cieszyła się życiem i starała się robić maksymalnie dużo dobrego dla ludzi wokół. Niesamowita wewnętrzna siła pozwalała jej mimo przeciwności kochać muzykę i czynić za jej przyczyną świat lepszym miejscem.
Wieloletnia choroba i kontuzja ręki, nie spowodowały, że Florence się poddała, ale motywowały ją one do pielęgnacji swojej pasji i miłości do muzyki. Może nie umiała śpiewać, ale jej intencje były szczere – jak pisze dystrybutor –„Kochała muzykę ponad życie. Niestety bez wzajemności”.
I choć wydawałoby się może, że to głupawa i infantylna starsza kobieta bez talentu, miała wielkie serce i dysponując majątkiem odziedziczonym po ojcu bankierze, spełniała (i spełniła!) swoje muzyczne marzenie. „Może powiedzą, że nie umiałam śpiewać, ale nikt nie powie, ze nie śpiewałam” – mówi do męża Jenkins na łożu śmierci.
Zupełnie tak jakby przeczytała mój wpis, w którym mówiłem, że liczy się to, że to co robisz sprawia Ci przyjemność, a nie to, jak komentują to inni. Pokazała wszystkim, że jakość życia zależy w dużej mierze od naszego nastawienia do niego.
Zawsze powtarzam, że nawet jeżeli nie uważasz tego, co tworzysz za arcydzieło, nie warto trzymać tego w szufladzie czy na dysku. Pokaż to światu – zawsze znajdą się ludzie, którym się spodobasz. Niemożliwe? To jak wyjaśnisz sukces Boskiej Florence?