Chwilę temu skończyłem nadrabiać wszystkie sezony „House of Cards”. Gdy odcinki wychodziły oficjalnie, nie miałem czasu by oglądać je na bieżąco. Poza tym, lubię takie maratony – szybciej czuję, że serial jest słaby jeśli nie chce się sięgnąć po kolejny odcinek w chwili, w której mógłbym to zrobić.
Abstrahując od tego, czy „House of Cards” mi się podobał, czy nie (dużo szumu i zachwytów, natomiast, szczerze mówiąc, mnie nie porwał), mam jednak pewną refleksję, która męczy mnie już od pierwszego sezonu. Nie jestem fanem utylitarności dzieła i zdaję sobie sprawę z tego, że zestawianie serialu political fiction z rzeczywistością może wydawać się infantylne, ale zapewniam – nie jest takie w tym przypadku. Do czego więc zmierzam?
Odnoszę wrażenie, że większość z przedstawionych w fabule intryg i manipulacji głównych bohaterów nie powiodłaby się, gdyby ludzie szczerze ze sobą rozmawiali i potrafili doprowadzać sprawy do końca. Mówiąc do końca mam na myśli rozmowę długą i trudną; rozmowę, która boli i która być może nie jest przyjemna, ale w ostateczności działa zbawiennie na relację. Rozmowę, w której nierozwiązanego konfliktu nie zostawia się samego sobie, kładzie się go na stole, siada się do tego stołu i kroi się go do krwi, do żywego mięsa.
Potem nakłada się go sobie wzajemnie na talerze i analizując każde włókno, zjada kawałek po kawałku. Wspólnie. Dopiero po takiej analizie i konsumpcji problem może zniknąć. Nie oznacza to oczywiście, że zostanie zapomniany – wprawdzie nadal będzie trzeba pozmywać talerze i zmyć z rąk krew – jednak nie będzie już fizycznie istniał, bo wspólnie się z nim rozprawiono.
Może to drastyczne porównanie i pewne uproszczenie, ale uważam je za konieczne. Widzę bowiem ile w nas – ludziach – wzajemnej nieszczerości, ukrywania faktów, ukrywania intencji; ile fałszu i niepotrzebnego kombinowania. I uznajmy już przy tym wszystkim, że w przypadku serialowych intryg politycznych jestem w stanie zrozumieć motywacje dla tego typu zachowań.
Jednak w życiu robimy to kompletnie bez sensu lub jedynie po to, żeby poczuć się lepiej. Z tym, że nasze lepiej jest zupełnie niewspółmierne do gorzej drugiej osoby. Ponadto sprawy takie najczęściej nawet się nie werbalizują, ale mimo to są wyczuwalne w relacji powoli ją niszcząc.
Po wszystkim nazywa się to różnie – przestaliśmy się dogadywać, zaczęło być dziwnie, on/ ona się zmieniła itd. Wszystko to, wraz z brakiem podstawowych umiejętności komunikacyjnych sprawia, że w społeczeństwie mamy obecnie masę pokrzywdzonych ludzi, którzy boją się nie tylko siebie nawzajem, ale przyznania się do tego przed samym sobą.
Lekarstwo – rozmawiać.
Będzie bolało, będzie miało wszelkie konsekwencje szczerości, ale pomoże rozwiązać problem i naprawi zepsuty fragment relacji. To zdrowsze – dla każdej ze stron – niż trzymanie pod skórą czegoś, co kumuluje się w Tobie i sączy się przez nią do całego Twojego otoczenia.
Powiesz mi pewnie, że serial polityczny – szczególnie taki jak „House of Cards” – to niekoniecznie dobre towarzystwo do rozmowy o wrażliwości, szczerości i relacjach. Masz rację. Wydaje mi się jednak, że każdy powód jest dobry by o nich rozmawiać.
PS
W serialu wystąpiła postać, która potrafiła przyznać się do błędu lub bezradności i przez której zachowanie, spod powierzchni marmurowego opanowania, przebijała się raz po raz ta wrażliwość. Albo przynajmniej dałem się na to nabrać. Wiesz kto to był?