Na film poszedłem dla Harley. I na tym mógłbym skończyć. Dla niej warto kupić bilet. Szczerze mówiąc, już przed oficjalną premierą, widząc słabe recenzje, bardzo chciałem żeby ten film mnie zaskoczył – pozytywnie rzecz jasna. Ostatecznie niestety tego nie zrobił.
Troszeczkę się zawiodłem
Przez ostatni okres, twórcy Suicide Squadu karmili nas kolejnymi zwiastunami, którymi niestety tylko podsycali apetyty widzów czekających na tę produkcję od dawna.
Oczywiście ktoś inny montował zwiastuny, ktoś inny właściwy film – to nic dziwnego. Zawsze się tak robi (pomijając fakt dwóch ekip kręcących dwa niemal odrębne filmy, generalny chaos panujący wśród montażystów i dokrętki na ostatnią chwilę). Mogłem się więc spodziewać tego, że produkcja może wyglądać zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem.
Ale my – ja i moje dobre serce – daliśmy jej szansę. No i mamy za swoje – cała ta kampania i zabiegi promocyjne sprawiły, że już po dziesięciu minutach filmu poczułem się trochę oszukany.
Nie jest tak źle, jak to wielcy krytycy przesądzili
Ze zwiastunami tak już jest. Jednak jedno mi się zgadzało – Harley Quinn była dokładnie taka jakiej się spodziewałem.
Tak jak powiedziałem na początku, najbardziej ze wszystkich chciałem zobaczyć właśnie ją i tutaj się nie rozczarowałem. Margot Robbie pokazała się z fantastycznej strony aktorskiej, nie tylko jeśli chodzi o mimikę.
Aktorka ma piękny głos. Nie jest co prawda tak nadzwyczajny jak głos Jennifer Lawrence, ale to dla mnie bardzo istotny element doboru aktora do postaci. Robbie miała zagrać uroczą wariatkę i z jej głosem to nie mogło nie wyjść. Dobrze, że Emma Roberts, która miała grac Harley Quinn, ostatecznie odrzuciła tę propozycję.
Gdyby nie Harley, akcja zatrzymałaby SIĘ wielokrotnie
Od pierwszych minut seansu film wyglądał jakby ktoś posklejał go z kilku innych fragmentów. Jest to wypadkowa montażu, o którym mówiłem na początku. Suicide Squad miejscami wydaje się wręcz nie trzymać kupy i można było odnieść wrażenie, że jedynym kołem ratunkowym twórców, dzięki któremu akcja nie umierała, jest postać dziewczyny Jokera.
Serio – gdyby nie zabawne teksty i chore pomysły Harley Quinn (mimo, że wciąż mówi praktycznie to samo), fabuła – będąca właściwie zbitką dialogów – stałaby w miejscu. Ta zbitka jest bardzo ładna – fenomenalnie zgrana z muzyką, dialogami i efektami specjalnymi. Ale to nadal zbitka, której sens nie był do końca dopracowany.
Jeśli się dobrze zastanowić to fabuła Suicide Squadu zamyka się właściwie w jednej poszatkowanej misji, którą dałoby się opowiedzieć szybciej niż w 130 minut. Mianowicie w dziesięć sekund:
- Potrzebujemy złych do walki ze złem
- Szantażujemy ich żeby zrobili dla nas wszystko
- Wysyłamy ich na misje
- Źli się urywają i pomogą albo nie pomogą
- Oczywiście zamiast odejść, zostają i pomagają
- Pokonują główną złą (Enchantress, ale o tym zaraz) i co?
- I wszyscy posłusznie wracają za kratki (WHAT?! ¯\_(ツ)_/¯)
Dlaczego żaden z nich nie uciekł – to właśnie jedna z takich nieścisłości fabularnych. Skoro wiedźma rozwaliła rządowe satelity i urządzenia łączności, Amanda Waller nie mogła rozsadzić członkom Suicide Squadu karków bo nie miała połączenia z ładunkami. Czyżby nasi przebiegli super-źli na to nie wpadli? Pomijam już fakt, że Harley Quinn mogła spokojnie zwiać bo jej ładunek został rozbrojony już wcześniej.
Po co ta wiedźma?!
Postać i motywacje Enchantress są właściwie trochę z dupy wzięte, tak samo jako wszelkie motywy magiczne. Oglądając zwiastuny myślałem, że wiedźma będzie członkiem squadu. Tymczasem ta została główną złą, która nie wiadomo po co chce przejąć kontrolę nad światem.
Teoretycznie jest w jej genezie jakiś pierwiastek zemsty – że niby ludzie o tym biednym, prastarym demonie zapomnieli i nie oddają mu już czci. Ale co z tego, kiedy Enchantress postanawia z tytułu zemsty rozwalić najważniejsze dla rządu obiekty. I do tego ten „brat”, który dawał jej siłę, do życia bez serca…
Super-moce metaludzi vs. magia wydają mi się dość surrealistyczną i wręcz niepasującą do – jakby nie patrzeć – stosunkowo realistycznej konwencji Suicide Squadu – celności Deadshota, zwinności Slipknota, czy szybkości Katany.
Dodatkowo, przeciwnik naszych bohaterów – na czele ze swoją złą armią, będącą zombiakami z betonu i farfocli – przez tę całą magiczną otoczę, był tak nijaki, że do końca nie byłem pewien, czy to będzie właśnie ten „główny zły”, czy zaraz pierwsza misja się skończy i dopiero zacznie się prawdziwa akcja.
Na Batmana i Jokera nie starczyło taśmy
Chciałbym tu zaznaczyć, że Jared Leto odwalił przy Jokerze kawał dobrej roboty. Zagrał świetnego szaleńca, trochę w Deepowski, nieco zhiperbolizowany sposób, ale spełnił zadanie możliwie dobrze.
Zarówno on, jak i Batman, nie miał dużo czasu na ekranie. Rola Bena Afflecka to już w ogóle żart, a głupiś jeśli nie zostałeś po napisach bo to jedna z trzech scen, w których w ogóle można było go zobaczyć.
Tak czy inaczej, liczę na Jokera w następnych produkcjach Warner Bros. Jestem przekonany, że to kwestia czasu żeby Leto przekonał do siebie krytyków i tę niezadowoloną część widzów. Zawsze jest tak samo – nie lubimy nowego, a gdy się przyzwyczaimy nie chcemy już nikogo innego.
Mimo wszystko świetnie się bawiłem
Suicide Squad może Ci się spodobać, pod warunkiem, że nie nastawiasz się na fajerwerki, a jedynie na dobrą wakacyjną, nieco odmóżdżającą, rozrywkę. Zespół zdolnych aktorów, piękne zdjęcia i efekty specjalne. Ponad to idealnie dobrana muzyka – gdyby nie ona, podczas filmu pewnie w ogóle bym się nie zaśmiał.
Film został nahype’owany tak bardzo jakby miał stanowić konkurencję wobec Marvelowskieego uniwersum. Suicide Squad ma ogromny potencjał, którego nie da się jednak wykorzystać bazując na samych aktorach. Trochę zmarnowana szansa. Czuję jednak, że Warner Bros jest już blisko. Potrzeba im tylko dokładniejszej nauki na błędach.
PS
Miałem to szczęście, że byłem na wersji z napisami i mogłem słuchać głosu Harley i Jokera. Jednak po filmie postanowiłem się dla Ciebie poświęcić i posłuchałem też próbki z Szycem zamiast Leto. Żałuję.