Ten wpis jest kolejnym tekstem z serii „Przeżyję ten poniedziałek„. Jeśli nie wiesz o co chodzi, chciałbyś zacząć od początku lub chcesz wrócić do poprzednich playlist, przejdź do pierwszego wpisu z serii.
Przez najbliższe kilka postów tej serii pomęczę Cię jeszcze trochę szkołą franko-flamandzką. Dziś jednak idziemy to kompozytora uważanego za najwybitniejszego w swojej epoce – Josquina des pres.
Miał facet rozmach, znacie kogoś kto oprócz stu motetów napisał 20 mszy i machnął 50 świeckich rozrywkowych kawałków tak ot? Ja nie. Więc oto idealna okazja żeby go poznać!
Gość tak spodobał się kolejnym pokoleniom kompozytorów i znawców, że zaczęto go drukować (jeszcze za jego życia!). Nic dziwnego – w końcu wziął się za dobytek poprzedników i ujednolicił formę mszy w taką bardizej ugładzoną, której lud bardziej mógł słuchać.
W ogóle Josquin to musiał być marketingowo przebiegły gość. Tu napisał coś dla hajsu, tu dla fejmu i uznania w poważanych kręgach, a tam jakieś proste popowe (jak na tamte czasy) chansons dla kolesi ze wsi. Ogólnie grało go każde radio i przyznam, że teraz też – w porównaniu do poprzedników – słucha się go mega przyjemnie!
Dlatego bez przedłużania, kawa w dłoń i pooddychaj sobie do kilku renesansowych kawałków tego śmieszka (Czemu śmieszka? To już usłyszysz sam):