No dobrze, miało być tak, że wszyscy się podjarają bo Star Wars, bo nowe Star Wars, bo nowi aktorzy, nowa historia i… tyle. Wtedy wchodzę ja, cały na biało i mówię, że to hajp dla hajpu i nie ma się czym jarać.
Tyle że tak się nie stało – przez ponad dwie godziny seansu Gareth Edwards skutecznie przekonał mnie do tego, że „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie” nie jest złym filmem, a nawet wręcz przeciwnie, jednym z lepszych jeśli chodzi o całą Sagę.
Już rok temu, gdy wszyscy narzekali na przejęcie Lucas Film przez Disney’a, „Przebudzenie mocy” zaprezentowało się nadzwyczaj dobrze w swojej świeżej jakości i nowoczesnej odsłonie. Mieliśmy wtedy do czynienia z nieznanym, którego wielu się obawiało, ale które bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło.
Nie inaczej było tym razem. Nie spodziewałem się za wiele, nie liczyłem na nic nowego, szczególnie po ubiegłorocznej premierze, a jednak twórcom udało się wprowadzić do filmu coś, co dotknęło mnie bardziej, niż podczas oglądania po prostu kolejnej części „Gwiezdnych Wojen”.
Może nie od początku. Bo ten wprowadzeniem bohaterów przypominał raczej popularne filmy, w których często na starcie nie bardzo wiadomo, o co chodzi i kto kim jest.
Ale im dłużej siedziałem w kinowym fotelu, tym bardziej czułem stary, pierwotny klimat przedstawionego w filmie świata, a na koniec nawet posmutniałem i posiedziałem trochę na napisach słuchając muzyki.
Oczywiście to, że twórcy wprawili mnie w taką mikro-nostalgię zapisuję na poczet absolutnych plusów „Rogue One”. Podczas seansu biła od niego jakaś dziwna książkowość, która sprawiła, że zapragnąłem odświeżyć jeszcze raz całą Sagę (już wiem co będę robił w święta).
Dodatkowo, przez to wszystko przebijał się jeszcze pewien niedosyt. Dostaliśmy bowiem bardzo dobrze zarysowane postacie. Nie mówię „pogłębione”, a jedynie dobrze zarysowane i w tym problem. Zdążyłem je nawet polubić (szczególnie K-2SO z jego poczuciem humoru ❤️ i Chirrut Îmwe, od którego jedynego na całym ekranie było można poczuć choć trochę mocy).
Brakowało mi tylko trochę Ewoków, jakichś Wookiee’ch (tych dwóch sekund nie liczę) i w ogóle innych ras. Jedyne miejsce, w której się z nimi spotykamy to Jedha. Domagam się więcej!
Rozumiem, że nie było już czasu na głębsze zarysowanie głównych postaci, ale zostały przedstawione na tyle, że nie zdążyłem ich jeszcze bliżej poznać, podczas gdy te sobie w najlepsze czekają na śmierć.
Czuć, że film porusza wątek poboczny – choćby przez brak napisów na początku i inną muzykę, która korzystając ze znanych motywów i prowadząc zdecydowanie więcej durowych fraz nadawała mroczniejszemu spin-offowi pozytywnego wydźwięku. Była inna, ale zachowała stylistykę i pomijając zbudowany piękną scenografią kontrast pomiędzy brudną rebelią a wygładzonym imperium oddała klasyczny klimat Sagi.
No i właśnie – kontrast! Podczas gdy wizualnie był bardzo wyraźny – wręcz w klasyczny sposób – po raz pierwszy ukazano również tak blisko kontrasty wewnętrzne, zarówno pośród rebeliantów, jak i pomiędzy postaciami z pozornie ciemnej strony mocy.
Sprawiło to, że – wbrew pozorom – Disney zmienił baśniową konwencję „Gwiezdnych Wojen” na poważniejszą, brutalniejszą i nieco bardziej realną (serio CGI w ogóle mi nie przeszkadzały) jeśli chodzi o prawdziwe oblicze obu stron konfliktu.
Film nie ukazał bowiem słodkopierdzącej, dobrej rebelii, ale odsłonił prawdziwe oblicza ludzi, którzy się na nią składają. Pokazał, że te postacie – po tej samej stronie konfliktu – mają odmienne poglądy i różne pragnienia stojące nierzadko w sprzeczności między sobą nawzajem, jak również z rozkazami, które otrzymują.
Cała ta nieczarno-biała stylistyka i dojrzalsza niż poprzednie konwencja filmu sprawa wrażenie jakby historia dorastała wraz z upływem naszego ziemskiego czasu. Wydarzenia przestają być zerojedynkowe, a postacie zarysowane są ostrzej i brutalniej. Aż dziwne, że to spin-off odgrywający się przed „Nową nadzieją”, i że tę część trzeba umieścić czasowo właśnie tam, gdzie później Darth Vader będzie już jakby trochę mniej wyrazisty.
Oczywiście „Rogue One” ciągle pozostaje filmem rozrywkowym i mówiąc, że jest bardziej surowy, nie mam na myśli drastycznego przejścia w kategorię krwawego kina wojennego, a jedynie odejście od głaskania fana po główce na rzecz obrazu naprawdę ładnego, aczkolwiek bezwzględnego.
Sam się na to złapałem i przyznam, że początkowo trochę nie dowierzałem, że nikt po parę głównych bohaterów ostatecznie nie przyleciał i jesteśmy skazani patrzeć na ich śmierć.
Przy tym wszystkim, „Łotrowi 1” można by oczywiście zarzucić parę rzeczy, choćby takich jak tempo akcji (któremu momentami przydałby się skok w nadświetlną), niestabilna światopoglądowo główna bohaterka, która pod wpływem chwili zmienia swoje poglądy o sto osiemdziesiąt stopni, scena tuż przed napisami końcowymi czy scena z ręką (na ręce) tuż przed sceną przed napisami ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Odnoszę jednak wrażenie, że wszystko to przykrywa kurz opadający po fenomenalnie (epicko wręcz) zrealizowanych scenach batalistycznych (plaża ❤️), mroczności ciemnej strony i prawdziwości charakterów.
Dzięki mieszance tego wszystkiego jestem w stanie wybaczyć twórcom „Łotra” drobne niedociągnięcia. Przy czym i tak jestem pod wrażeniem tego, co powstało pod okiem Disney’a. Całkiem nieźle ukazany konflikt, zależności między bohaterami, mniej skupienia na mocy i jej przepływie w rodzie oraz przede wszystkim zerwanie z ukazywaniem legendarnie idealnej rebelii.
Czy za rok zobaczymy coś lepszego? Wątpię, chociaż gdzieś tam po cichu mam nadzieję. A jak wiemy, na nadziei zbudowana została cała Rebelia.