Na film Shyamalana szedłem wiedząc o nim jedynie tyle, że główny bohater ma wiele osobowości. Nie widziałem zwiastunu, nie widziałem innych jego filmów (no, może poza „Niezniszczalnym” parę dobrych lat temu), więc nie wiedziałem też, na co do końca się piszę. Choć znając styl w jakim ostatnio robi się zwiastuny tego typu filmów myślę, że to nawet dobrze.
Z drugiej strony byłem go bardzo ciekawy ze względu na to, że od dziecka miałem styczność z osobami chorymi psychicznie (praca mamy). W związku z tym zastanawiałem się, na ile twórcy odwzorują konkretne zachowania i specyfikę zaburzeń. Jak się później okazało zrobili to średnio dobrze, co właściwie jest dość popularne.
Jednak trudno pogodzić mi się z tym, że za każdym razem w tego typu filmach „chory psychicznie” musi równać się temu złemu (a właśnie tak tłumaczy się zwykle zachowania filmowych „psycholi”). Smutna prawda jest taka, że osoby z zaburzeniami (także tymi „delikatniejszymi”) wcale nie mają przewagi nad normalnymi ludźmi. Mimo że często mogą wydawać się inteligentniejsze oraz przejawiać pewne cechy, które nagromadzone przez filmowe fabuły budują w nas nieprawdziwy obraz tych umysłowych upośledzeń, ich życie jest zwykle o wiele trudniejsze niż nasze.
W rzeczywistości muszą się bardzo kontrolować, regularnie brać leki, tłumaczyć się ze swoich zachowań odstępujących od normy i przede wszystkim rozmawiać z innymi ludźmi oraz poruszać się w świecie w ogóle, co sprawia problem sam w sobie wielu normalnym osobom, a co dopiero komuś z upośledzenim umysłowym.
Wiem, że to taka „fikcja literacka” ale niestety wszystko, co widzimy i czytamy, z czasem zaczyna definiować nasze poglądy dotyczące świata. Tym bardziej, że jesteśmy coraz bardziej leniwi i nie chce nam się weryfikować naszych przekonań i zasłyszanych gdzieś, kiedyś faktów. Wracając jednak do filmu…
Zanim dotarłem na seans, śmignęło mi tu i ówdzie kilka pozytywnych opinii, jednak udało mi się na nic konkretnego nie nastawiać. Twórcy „Splitu” na rozwinięcie akcji nie kazali mi jednak długo czekać.
Szybki start M. Night Shyamalana
Już w pierwszych minutach seansu dostajemy na tacy zapowiedź fabularną i stajemy w miejscu, w którym sytuacja jest oczywista. Bez zbędnych wstępów i ceregieli reżyser mówi nam „popatrz, to będzie film o porwaniu”, co jest pierwszym, i jednym z wielu, wodzeniem widza za nos. W tym momencie nie ma wątpliwości, kto jest jego głównym bohaterem. Ledwie go (ją) poznajemy i myśląc sobie „hej z tą dziewczyną jest coś nie tak” już po chwili zostajemy wplątani we właściwą akcję.
Reszta fabuły to właściwie wyjaśnianie zachowania głównej bohaterki oraz zarysowanie koncepcji nadludzkich możliwości chorych na rozdwojenie osobowości. Moim zdaniem mogliby to pokazać nieco ciekawiej niż poprzez postać pani doktor, która właściwie wszystko nam tłumaczy, i oglądane przez Casey filmiki, które upewniają widza w tym, co mówiła pani doktor (tak w razie gdybyś nie zrozumiał za pierwszym razem głupi widzu). Choć pewnie wtedy film trwałby drugie dwie godziny.
A, no i nie można zapomnieć, że pomiędzy powyższe, wstawiane są fakty z dzieciństwa głównej bohaterki. Sam pomysł na takie wcięcia był całkiem dobry jednak odniosłem wrażenie, że momentami były to sceny wstawione nie tyle na siłę, co zwyczajnie w momentach z dupy wziętych. Przy czym być może przez zbyt oczywiste flashbacki w pewnym momencie zdążyłem już sobie ułożyć kilka możliwych scenariuszy zakończenia, z czego jeden faktycznie był trafiony.
McAvoy w „splicie” dał radę
Odkąd na ekranie pojawił się James McAvoy czekałem na jego epizod popisowy. Byłem ciekawy, czy podoła roli, czy zagra twarzą, czy pokaże odpowiednią dla każdej z osobowości mimikę, ton głosu, gesty i miny. I muszę przyznać, że naprawdę warto było zobaczyć moment, w którym kamera pokazuje chwilę przemiany z jednej osobowości w drugą.
Doczekałem się i byłem zachwycony! James McAvoy zrobił to świetnie (szczególnie przy najeździe na twarz podczas ostatniej przemiany). Dawno czegoś takiego nie wiedziałem, a na myśl przyszła mi wtedy tylko walka tocząca się pomiędzy Jekyllem i Hydem w nagranej przez Studio Accantus i Adriana Wiśniewskiego „Konfrontacji”.
Anya Taylor-Joy też się wybroniła
Pozostali aktorzy przy McAvoy’u wypadli już niestety bardziej blado. Mam wrażenie, że poza nim nikt specjalnie za bardzo w „Splicie” nie grał. No dobra, „za bardzo” to może nieodpowiednie słowo, ponieważ odegrane przez aktorki postacie starały się właśnie za bardzo i to było widać.
Przyznam, że najlepiej z nich poradziła sobie Anya Taylor-Joy, szczególnie w rozmowach z Hedwigiem i chętnie zobaczyłbym ją w rolach innych niż dotychczas (najwyższy czas zagrać w czymś mniej horrorowym). Choć swoją drogą jej głos sprawia, że pójdę do kina na cokolwiek, w czym zagra.
Co do pozostałych dziewczyn miałem wrażenie, że bohaterki grane przez Richardson i Sulę są zbyt plastikowe i zwyczajnie płaskie (ciągle mówię o postaciach rzecz jasna) w porównaniu do granych przez McAvoy’a postaci, które z początku mogły wydawać się przerysowane, ale czasem stawały się coraz bardziej naturalne i wręcz mieszały się ze sobą. No i właśnie, mieszanie się charakterów postaci i samej atmosfery panującej w filmie nie było spowodowane jedynie grą aktorską McAvoya.
Zarówno to, jak i akcja, która wraz z kolejnymi scenami zdawała się coraz bardziej przyspieszać, była zasługą przede wszystkim bardzo specyficznej pracy kamery i odpowiednio dobranej muzyki. Ta, choć nie była wybitna, utrzymywała napięcie przez większość filmu i, mimo że w pierwszej chwili było to nużące, w pewnym momencie stało się atutem i razem ze specyficznym zachowaniem symetrii kadrów tworzyło bardzo dobry miks ilustrujący wewnętrzne emocje zarówno samego Kevina, jak i głównej bohaterki.
Split broni się sam w sobie
Ponadto film broni się całościowo od wszelkich nieścisłości w historii, a sama fabuła poprowadzona jest w taki sposób, że mniej więcej do połowy filmu nie wiemy więcej niż nasze bohaterki (przynajmniej jeśli chodzi o zamiary porywacza). Tzn. trudno się czegoś domyślić do momentu, w którym główny bohater zaczyna powtarzać w kółko, że „potrzebuje czystej ofiary bla bla”… Z drugiej strony, pomimo tego dość oczywistego motywu, do końca nie jest pewne co się stanie dalej – czy Kevin się przetransformuje w kolejną osobowość, jak to zrobi, czy zabije Casey albo panią doktor lub czy faktycznie będzie chodził po ścianach (to ostatnie niestety się stało, a do tego momentu film wydawał się całkiem realistyczny).
W „Splicie” występuje też sporo drobnych zaskoczeń, typu okno nie-okno, czy rozmowa dwóch osobowości podsłuchiwana przez dziewczyny z drugiej strony drzwi. Ze względu na typ, film ten nie do końca wie, czym dokładnie jest, przez co zatrzymuje się gdzieś pomiędzy thrillerem psychologicznym a plastikowym horrorem. Jak dla mnie zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby reżyser poszedł bardziej w tę pierwszą stronę.
Film o trzech zakończeniach
Tak jak wspomniałem wcześniej, zakończenie filmu zdążyłem przewidzieć jeszcze sporo przed finałem. Shyamalan postanowił jednak zaskoczyć nawet mnie i oprócz jednego zakończenia, dał widzowi aż trzy. Jak to możliwe?
Po pierwsze mam na myśli moment, w którym bestia ma zabić Casey. To typowo horrorowa, bardzo plastikowa gonitwa, która ma zamydlić oczy tym, co dopingują główną bohaterkę. Taka trochę groteskowo straszna, choć tragedii nie było. Potem zakończenie pozorne, gdzie okazuje się, że główna bohaterka wcale nie jest „czysta”, przyjeżdża policja i wszyscy idą do domu. No i zakończenie ostateczne – scena w barze. Dlaczego o niej wspominam?
Przez większość czasu miałem wrażenie, że to taki zwykły całkiem niezły film, ale poza tym nic wielkiego. Ot, taki kolejny „Hit na Sobotę”. Jednak właśnie ta ostatnia scena wywróciła mi go trochę do góry nogami.
Okazuje się bowiem, że Shalmaman puszcza tu oko do każdego, kto widział wspomniany we wstępie film i sprawia, że ten uśmiechnie się w tym momencie bardziej niż od ucha do ucha. Dodatkowo nadaje także filmowi zupełnie inny kontekst, dzięki któremu wiemy, że w superbohaterskiej opowieści nie ma co doszukiwać się jakiegoś głębokiego psychologizmu.
Pod jednym warunkiem – jeżeli tylko pamięta się o co dokładnie chodziło w filmie z Bruce Willisem sprzed siedemnastu lat. Bo przyznam szczerze, że trochę mi zajęło skojarzenie tych faktów. Tak czy inaczej fajnie zobaczyć Shyamalana odświeżającego tak starą historię w sposób, dzięki któremu znów wszyscy cieszą się jego nowym filmem.