Idąc na „La La Land” po raz pierwszy byłem do niego bardzo sceptycznie nastawiony. Wszystko to ze względu na hajp jaki wokół niego narósł. Teraz, po niejednokrotnym seansie wiem, że hajp ten był jak najbardziej zasłużony. I to od pierwszych sekund seansu.
Film ledwo się zaczął i już na samym początku zdobył ode mnie mega plusa za wykorzystanie fragmentu „Uwertury 1812” Czajkowskiego. Dalej było tylko lepiej, a uśmiech na mojej twarzy tylko się poszerzał.
Pierwsza scena musicalowa „La La Land” to istna perełka – choreografia (niczym w skeczu Kacpra Rucińskiego), kolory, piosenka, przepiękne mastershoty – to więcej niż można się było się spodziewać na samym początku musicalu. Idealnie wprowadzenie do świata i historii, z którą za kilka chwil będziemy mieli do czynienia. Szczerze mówiąc (nie wiem czy siedziałem z tak wybitnymi kinomaniakami, czy z debilami) po tej scenie połowa sali zaczęła robić to, co przeszłoby mi przez myśl gdybyśmy nie byli w kinie i nie oglądali filmu – klaskać. Cóż, szkoda, że twórcy tego nie słyszeli.
Chociaż z drugiej strony należało się im. Od początku do końca widać było, że idealnie poczuli oni musicalowość produkcji, zarówno w wizualnych podobieństwach do klasyki (deszczowa piosenka po stokroć) jak i inwencjach własnych. Samych scen musicalowych nie było szczególnie dużo (właściwie to dosłownie kilka). Jednak wydaje mi się, że to nawet lepiej. Takie uspokojenie muzyczne (bynajmniej nie w kategorii ścieżki dźwiękowej czy tematyki) pozwoliło zachować klimat nie robiąc z filmu piosenki i pokazując go jednocześnie w nowy, współczesny (aczkolwiek nadal stylizowany <3) sposób.
Jeśli chodzi o kwestię aktorską, nie ma co się nad nią rozwodzić. Widać, że duet Stone + Gosling przez cały czas razem świetnie się bawił. Emma na ekranie była wzorowo zagubiona, Ryan miał wzorowo wszytko w dupie. Dobrze, że zamiast niego Chazelle nie zdecydował się na Milesa Tellera do kompletu z resztą zespołu, bo ten kompletnie popsułby cały klimat. No i najbardziej niedoceniona postać fotografa, zagrana przez Milesa Andersona (po prostu złoto! Chcę zobaczyć z tego gify! Ja fotograficznie skisłem na miejscu).
O kwestii wizualnej „La La Land” można by prowadzić długie rozmowy i z każdym obejrzeniem wyciągać z filmu coraz więcej nowych smaczków. Widać tu mocno oko Chazelle’a, szczególnie przy scenach przekazujących widzowi duży ładunek emocjonalny. Zupełnie jak w „Whiplashu”, dynamiczne kilkusekundowe cięcia (scena kłótni lub scena w kinie – ta z dłońmi) kontrastowane długimi, plastycznymi ujęciami. Na ekranie dzieje się bardzo dużo na raz, po czym nagle to wszystko (wraz z muzyką) po prostu znika. Twórcy bardzo dobrze wiedzą, co chcą nam pokazać.
Do tego wszystkiego fenomenalna gra światłem i kolorem, kontrasty na kontrastach… Chazelle wie, jak wzbudzić emocje i robi to w nowy, charakterystyczny dla siebie sposób. I to nie wszystko. Reżyser puszcza do widza oko, nie tylko w kwestii doboru aktorów (czy tylko mnie totalnie rozbawiła scena, w której na ekran wszedł wszedł J.K. Simmons i znowu był krytykującym muzyka dupkiem?) ale i muzyki.
Ścieżka dzwiękowa, mimo że sporo w niej flecików (których dało się słuchać!) zapada w głowę tak mocno, że chodziła za mną od seansu do seansu i teraz wciąż nie przestaje grać gdzieś nade mną. Co prawda tracki grane przez band Johna Legenda zalatują oczywistymi inspiracjami, a aktorzy nie popisują się nadzwyczajnymi umiejętnościami wokalnymi, to jestem przekonany, że cały autorski soundtrack zdobędzie Oskara bez dwóch zdań.
Chazelle zaciągnął bowiem do współpracy po raz kolejny Justina Hurwitza znanego z fantastycznej ścieżki dźwiękowej w „Whiplashu”. I właśnie jego rękę, a raczej duszę, czuć tu bardzo, bardzo mocno. Jestem pod ogromnym wrażeniem wyczucia w wszechstronności kompozytora, którego muzyka jest prosta i skomplikowana zarazem.
Przez cały czas trwania filmu przewija się przez niego zaledwie kilka prostych tematów. I jakby gdzieś pod powierzchnią, dzieje się to nawet wtedy, gdy jeszcze nie znamy ich „oficjalnie” jako tych wykonanych przez bohaterów filmu.
Wszystkie tracki fabularnie ułożone są też w starannie zaplanowany sposób tak, żeby wywoływały bardzo konkretne emocje i prowadziły akcję. Mniej więcej do połowy filmu są one rozrywkowe, musicalowe, ekspresyjne i absolutnie nienostalgiczne – po prostu są i snują opowieść. Z czasem pojawia pierwszy temat, który będzie Cię potem prześladował w każdym bardziej emocjonalnym momencie w różnych swoich wariacjach i przetworzeniach, żeby ostatecznie w jednej ze scen końcowych typu „co by było gdyby” strzelić odbiorcy w twarz szerokim orkiestrowym tutti i potem wracać już tylko rozciągniętym echem i w coraz to bardziej nostalgicznych momentach.
Mam nadzieję, że obaj panowie zgarną na gali nagrody za kawał tak dobrej roboty. W końcu to ich drugi film o tematyce muzycznej, który faktycznie jakoś bardziej na mniej zadziałał i uważam, że mogliby w końcu zostać wynagrodzeni za pracę przy obu tych produkcjach.
Wybór Hurwitza był zdecydowanie strzałem w dziesiątkę, którym obaj artyści pokazali, że nie ma dla nich problemu w stworzeniu o wiele spokojniejszej i jeszcze bardziej emocjonującej opowieści, gdzie po raz kolejny głównymi bohaterami są muzyka i marzenia. Bo „La La Land” to film o marzeniach.
Wbrew temu co by się wydawało, „La La Land” to nie zwykły romans. To raczej smutna opowieść o podążaniu za marzeniami, o poświęceniu i (dopiero potem) o miłości, oraz o konsekwencjach sumy wszystkich powyższych, których finałem i najlepszym podsumowaniem mogły by być słowa „Audition”:
A bit of madness is key
to give us to color to see
Who knows where it will lead us?And that’s why they need us,
So bring on the rebels
The ripples from pebbles
The painters, and poets, and playsAnd here’s to the fools
who dream
Crazy, as they may seem
Here’s to the hearts that break
Here’s to the mess we make
Także… ostatecznie „La La Land” był słaby i do kitu. Wszystko rzecz jasna przez zakończenie, które swoim przesłaniem całkiem mnie wkurzyło.
Choć to pewnie świadczy właśnie o tym, że film skonstruowano idealnie i tak naprawdę należą mu się te wszystkie nagrody, które dostał i które jeszcze zdobędzie. Oczywiście dzięki takiej końcówce uderza on w tę część widzów, która ma niezrealizowane marzenia; która musiała poświęcić część siebie/ związek/ rodzinę/ okoliczności/ wstaw cokolwiek żeby zrealizować swoje plany – a takie mają przecież chyba wszyscy. Dlatego absolutnie rozumiem zabieg twórców i mówię mu niezdecydowane no dobra.
Zresztą każdy, kto każdy kto do czegoś w życiu aspiruje, ma plan i jakimś stopniu go realizuje odnajdzie w „La La Land” pewną nostalgii i bez problemu utożsami się z postaciami. Film w dużej mierze opowiada o sytuacjach, z którymi spotykają się muzycy i aktorzy (przypuszczam, że także artyści w ogóle) przez całe swoje życie, o czym przyznawali nawet jego twórcy i aktorzy.
Nie oglądałem w prawdzie jeszcze nigdy filmu, który mnie wzruszył, ale ten był naprawdę blisko, a to już całkiem niezły wyczyn. Poza tym, poza główną historią i fabułą jest w nim niezwykle dużo do wychwycenia i jeżeli nie przekonały Cię powyższe, musisz go zobaczyć choćby z tego względu.